Białe łzy


            Typowo jesienny koniec listopada, czyli deszcz tłukący rytmicznie w szyby. Czasem  trzeba jednak wyjść niezależnie od pogody, więc zakładam kurtkę i łapię za klamkę, żeby za moment znaleźć się pod nieprzyjemnym prysznicem lodowatych strug deszczu. Na pocieszenie myślę sobie, że jednak nie jest źle, bo do najbliższego sklepu mam tylko 100 metrów.
Idę stąpając po kałużach czarnymi trampkami, które i tak już przemokły. Myślę sobie, że dobrze, że znam tę drogę bo inaczej mógłbym zabłądzić, ponieważ nic nie widać dookoła prócz rozmytych zarysów ulicznych lamp. Nagle wyrosły przede mną szklane drzwi supermarketu i czym prędzej wszedłem do środka.
- Uff.. Nareszcie w jakimś suchym miejscu. – powiedziałem do siebie i zdjąłem kaptur z głowy. Złapałem wózek, który jak wszystkie inne ledwo się trzymał na kółkach i strach było cokolwiek w nim wozić. Szybko sięgnąłem pamięcią do listy zakupów i w rekordowym tempie znalazłem wszystkie potrzebne produkty. Gdy już szedłem przez sklep w kierunku kasy zobaczyłem mały tłumek gapiów i czym prędzej podszedłem w tamtym kierunku, żeby zobaczyć co ci ludzie tak bacznie obserwują. Zobaczyłem dziecko, na pierwszy rzut oka takie samo jak miliony innych na świecie, ale gdy przyjrzałem się dokładniej zauważyłem, że to nie było dziecko takie jak wszystkie inne, bo ono było chore na szeroko rozumianego „downa”. Wszyscy wiedzieli, a raczej twierdzili, że te dzieci są nienormalne, ale ja jakoś nie potrafię małemu dziecku stawiać takich zarzutów. Jedna kobieta z tłumu powiedziała z odrazą i oburzeniem:
-  Takie bydlę do sklepu wpuszczają?!
A jakiś mężczyzna krzyczał:
- Gdzie to coś ma matkę czy jakiegoś opiekuna! Przecież ono zaraz cały sklep rozwali!
I wśród klientów zawrzało. Każdy chciał do dyskusji wcisnąć swoje pięć groszy i ostatecznie wszyscy zaczęli krzyczeć. A dziecko w tym czasie jedną ręką zrzucało małe słoiczki koncentratu pomidorowego na podłogę a drugą dłubało w nosie. Zostawiłem wózek gdzieś z boku, żeby nikomu nie przeszkadzał i chciałem podejść do tego dziecka, ale w tym czasie zjawiła się jego matka i z przerażeniem, wstydem i łzami w oczach zaczęła ciągnąć dziecko za rękę ku wyjściu. Ale okazało się to nie takie proste, bo ochroniarz już szedł w tym kierunku i z daleko krzyczał do matki dziecka:
- Proszę czekać! Gdzie się pani wybiera! Ktoś musi zapłacić za tego bachora!
- Ale ja nie mam tyle pieniędzy – rzekła ze łzami kobieta.
- Mnie nie interesuje pani stan majątkowy, musi pani zapłacić albo wezwiemy policję, a to chyba jeszcze gorzej dla pani?
- Ale ja mogę to sprzątnąć, ale nie mam pieniędzy. Zlituj się panie, błagam…!! – wyła dalej już płacząc głośniej niż dziecko.
- Dobrze to ja zapłacę. – wtrąciłem się, a cały tłum gapiów otworzył usta i nastała cisza.
- Ale… Jak to tak… Przecież ja tak nie mogę… Nie chcę… - zaczęła przerażona matka.
- Ale mnie to nie interesuje czy pani chce czy nie. Sama pani mówi, że nie ma pieniędzy, więc ja zapłacę. W kasie mogę? – zapytałem ochroniarza.
- Oczywiście. – odpowiedział wściekły ochroniarz, bo nie mógł się dalej wyżywać na tej biednej kobiecie.

Poszedłem do kasy, aby zapłacić za moje zakupy i za to co zniszczyło dziecko. Gdy już miałem  wychodzić ze sklepu ktoś mnie zawołał. Odwróciłem się. To była matka tego dziecka.

- Dziękuję panu bardzo. Tylko jak ja się teraz odwdzięczę. Nie mam pieniędzy, jedyne co posiadam to te niedorozwinięte dziecko. – tłumaczyła ze łzami kobieta, wówczas, gdy dziecku spływała strużka śliny po brodzi, a swoje skośne oczka wbiło we mnie.

- Ale ja nic nie chcę… - Odpowiedziałem z uśmiechem  i nastała chwila ciszy – A może jednak… Czy mogłaby się pani przedstawić?

- Oczywiście. Ja jestem Małgorzata Więckowska a to moja córka – Basia.

- Bardzo mi miło. Ja nazywam się Kamil Czarnecki. I dziękuję, że mogłem pomóc. Do wi…

- Ale tak nie można! Ja musze się jakoś odwdzięczyć. – Przerwała mi pani Gosia. Widać było, że kobieta jest bardzo zmęczona życiem, a w szczególności męczy ją choroba córki, ale i tak nie dawała za wygraną, więc postanowiłem coś wymyśleć w ramach „rekompensaty”.

- Mogłaby mnie pani zaprosić na herbatę. Mogę wpaść jutro koło czternastej?

- Oczywiście, zapraszam…

Przede mną otworzyły się automatyczne drzwi sklepu i uderzyłem w ścianę deszczu ponownie. Przez ułamek sekundy widziałem jak kobieta jeszcze coś do mnie mówi, ale jej słowa skutecznie zagłuszał deszcz.

***

            - Kurna… Jak zawsze się muszę spóźnić! – mówiłem do siebie biegając o domu i szukając czegokolwiek do ubrania, gdy zegar z kukułka, jako pamiątka po prababci, zaczął bić czternastą. Ostatecznie coś znalazłem i czym prędzej wybiegłem z domu i popędziłem do domu pani Więckowskiej. Pogoda, mimo iż nie była słoneczna, ale zdecydowanie lepsza niż dzień wcześniej, bo przynajmniej nie padało. Do domu matki, którą poznałem wczoraj w supermarkecie miałem niedaleko, gdy nagle usłyszałem syreny karetki pogotowia i mimo tego, że zawsze ignorowałem ten dźwięk myśląc sobie, że jak jadą to niech sobie jadą, o tyle teraz od razu nasunęła mi się myśl, że to do pani Więckowskiej. Właśnie dochodziłem do bloku, w którym mieszkała, gdy zobaczyłem podjeżdżającą pod jej blok karetkę. Ile tylko sił w nogach zacząłem biec w tamtym kierunku. Pod blokiem stała pani Gosia zalana łzami i ponaglająca ratowników do szybkiej reakcji. Stałem nieopodal niej nie mogąc się ruszyć. Za moment medycy wnosili Basię do karetki, była bardzo poobijana i zakrwawiona, ale nie wiedziałem co się stało, więc podbiegłem do pani Gosi.

- Co się stało? – zapytałem szybko.

- Moja Basieńka miała wypadek… - odpowiedziała przez łzy i biegła do karetki, a ja tuż za nią. Mimo, że nie chciano mnie wpuścić do pojazdu jakoś się do niej dostałem i jechaliśmy do szpitala. W drodze sanitariusze zadawali pani Małgosi liczne pytania o Basię.

Pod szpitalem w zawrotnym tempie wykonano formalności i Basię przewieziono na oddział dla dzieci. Ja razem z nimi szedłem przez cały szpital, widziałem spojrzenia niektórych osób pełne pogardy, głównie skupiające się na mojej osobie. Po drodze robiono Basi liczne wyniki, aż w końcu wprowadzono ją do malutkiego pokoiku z różowymi ścianami, w którym ledwo mieściło się łóżko szpitalne. Pielęgniarka powiedziała, że przyjdzie za godzinę, ale jakby się coś działo to żeby ją zawołać. Małgorzata podziękowała i usiadła obok Basi ślepo się w nią wpatrując. Po kilku minutach powiedziała prawie szeptem:

- Przecież ona jest taka młoda… Czemu ona musi cierpieć a nie ja?

- Widać Bóg tak chciał. Ale właściwie to co się stało?– bąknąłem.

- Wyszłam z Basią na dwór na chwile, żeby się przewietrzyła, bo ona bardzo to lubi. Usiadłam na ławce i na moment zamknęłam oczy, żeby się odprężyć , a Basia bawiła się w tym czasie na placu zabaw, zaraz obok. Gdy podniosłam zmęczone powieki, ona siedziała na środku ulicy. Te dzieci tak mają, że dużo myślą nie wiadomo o czym, żyją w innym świecie niż my. One też bardzo lubą działać według schematów i są szczere i proste – albo kogoś nienawidzą albo kochają. I nadjechał samochód. Nie zdążyłam dobiec do niej. Usłyszałam tylko huk i… - Głos jej się załamał… - Lekarz stwierdził, że jeżeli przeżyje najbliższe trzy godziny to będzie żyć. – powtórzyła i łza zaczęła kręcić się w jej oku ponownie. Ale zaraz zaczęła wspominać swoją córkę, jakby to już było przesądzone, że umrze – Pamiętam kiedy Basia się urodziła. Żadna z pielęgniarek nie chciała mi pokazać mojego dziecka, prosiłam domagałam się, ale odpowiadały wymijająco przez pół dnia, aż nareszcie przyszedł lekarz i powiedział, że z Basią jest coś nie tak. Strasznie się tym przejęłam i zaczęłam dopytywać, aż powiedział wszystko co wiedział o Zespole Downa. Zresztą do dziś nie lubię tej nazwy, wolę mówić, a raczej udawać, że wszystko jest tak jak powinno być. Lekarz na koniec zapytał czy chcę zobaczyć dziecko i wyszedł, ale wrócił z Basieńką na ramionach. Położył ją obok mnie, rzucił coś o oddaniu jej do specjalnego zakładu i wyszedł. Ja wtedy bałam się tego, bo to było dla mnie obce i niezrozumiałe. Patrzyłam w te jej niebieskie, skośne oczka i myślałam o tym jak teraz będzie wyglądało moje życie, z jakby nie patrzeć, nienormalnym dzieckiem. Mój mąż niebawem wszedł do mojego szpitalnego pokoju i spojrzał na Basię. Skrzywił się  zapytał: co ty urodziłaś? Powiedziałam, że to nasza Basia, a on stwierdził, że „takiego czegoś” on nie będzie wychowywał i wyszedł. Więcej go nie zobaczyłam, bo gdy wróciłam ze szpitala do domu to nie było ani mojego męża, ani jego ubrań, po prostu nic. Od wtedy wiedziałam, że nie będzie mi łatwo, myślałam o oddaniu Basi, ale moje sumienie nie wydało zgody. Cały czas żyję z tego co daje mi państwo, jakieś pieniądze, czasem jedzenie. Najbardziej martwię się o jej przyszłość. Co się z nią stanie jak mnie zabraknie na tym bezlitosnym dla niej świecie. – Pani Gosia znowu się zamyśliła. Ale zaraz zapytałem:

- Proszę pani, jaka ona jest? Zawsze się zastanawiałem, jakie są takie dzieci.

- Przede wszystkim są uważane za gorszy gatunek człowieka. Nikt nie chce z tobą rozmawiać, bo masz takie a nie inne dziecko, w ten sposób straciłam przyjaciółkę i od wielu lat nawet nie mam z kim porozmawiać. Cała swoją uwagę poświęcam Basi. Dzieci z DS uczą się wszystkiego później niż normalne dzieci. Moja Basia ma 9 lat, a dopiero niedawno nauczyła się wiązać buty. Do pięciu lat nie potrafiła w porę powiedzieć o swoich potrzebach fizjologicznych i załatwiała się pod siebie. Wstydziłam się z nią wychodzić gdziekolwiek, chociaż z biegiem czasu zrozumiałam, że inaczej nie będzie i ją zaakceptowałam.

- A to prawda, że takie dzieci są agresywne?

- No może trochę… - powiedziała z lekkim uśmiechem pani Gosia. – Ja szczególnych problemów z moją córką nie mam, chociaż gdy kupię jej nową lalkę lub inną zabawkę to mogę mieć pewność, że zostanie zniszczona. Takie dzieci po prostu kochają niszczyć wszytko co napotkają na swojej drodze. Wczoraj w sklepie… To było dla mnie straszne… -  mówiła, a łzy znów zaczęły spływać po je policzkach.

Nastała cisza, w której słyszałem tylko swoje myśli i dźwięki aparatury, do której podłączona była Basia. Myślałem o tym, że to bardzo miła kobieta i jej córka też, ale dla ludzi ten jeden chromosom więcej ma duże znaczenie. To smutne. Żałuję, że nie poznałem pani Gosi i jej córki wcześniej. Ludzie tak naprawdę osądzają coś czego nie znają. Po prostu ludzie nie lubią odmienności jakiejkolwiek. Są prości, nie chcą poznawać nowych osób, nabywać nowych doświadczeń. Żyją tylko z dnia na dzień i myślą o kupnie nowego samochodu. Współczuję im tego, że nie potrafią znaleźć w sobie tyle odwagi, żeby komuś podać pomocną dłoń, albo chociaż poznać coś co oceniają bez poznania tego.

Nagle z zamyślenia wyrwało mnie piszczenie maszyn Basi. Pani Gosia przysnęła z nadmiaru wrażeń, ale teraz też zerwała się. Ja szybko wybiegłem a korytarz i zacząłem szukać pomocy. Przybiegł lekarz, pielęgniarki. Poprosili nas o wyjście z sali. Na korytarzu szpitalnym krążyliśmy w milczeniu przed drzwiami. Wydawało nam się, że minęły wieki, ale lekarz wyszedł z niezbyt tęgą miną i poprosił matkę dziecka do swojego gabinetu. Ja dalej czekałem pod drzwiami sali Basi. Nagle drzwi od gabinetu lekarskiego otworzyły się z niebywałym impetem i wybiegła z nim pani Małgosia zalana łzami. Podbiegła do mnie i objęła mnie w geście swojej bezradności. Przez łzy wyartykułowała niewyraźne:

- Basia nie żyje… To przez ten samochód… Przeze mnie…

Łzy napłynęły mi do oczy. W tej właśnie chwili z sali Basi pielęgniarki wyjeżdżały z łóżkiem nakrytym białym prześcieradłem, pod którym krył się zarys ciała dziewczynki. Staliśmy na korytarzy szpitalnym wpatrując się przez zasłonę łez w odjeżdżające białe łóżko…

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz